Podróż Majówka nad Okawango
W końcu przyszła pora udać się na Czarny Ląd. Trochę jeżdżenia palcem po mapie, odrzucania mnóstwa pięknych, ale niezbyt bezpiecznych miejsc, no i w końcu padło na Namibię. Przeznaczyliśmy na nią miesiąc czasu, więc padł pomysł wyskoczenia nad Wodospady Wiktorii, a że bez sensu było jechać dwa razy tą samą, nudną drogą przez Caprivi Strip i Botswana kusiła... oj kusiła...
Po odebraniu auta w stolicy Namibii Windhoek uzupełniliśmy zapasy jedzenia i wyruszyliśmy w stronę Botswany. Drogi są w bardzo dobrym stanie, ale po przekroczeniu granicy trzeba było zwolnić przez stada krów notorycznie pchających się pod koła.
Tuż po zachodzie słońca dotarliśmy na kemping w pobliżu miasteczka Ghanzi. Położony jest kilka kilometrów w głąb buszu, toteż w nocy słychać było mnóstwo zwierząt, przy czym najgłośniejsze były godowe pohukiwania antylop impala. Kolację postanowiliśmy zjeść w lokalnej restauracji - ja wzięłam burgera ze strusia, a faceci dania z kudu. Struś zły nie jest, ale antylopa była trafniejszym wyborem - jest bardzo smaczna, a mięso dość kruche.
Następnego ranka zbytnio grzebaliśmy się ze śniadaniem, a i składanie namiotów zajęło sporo czasu. Nic dziwnego, że nie zdążyliśmy dojechać do Maun przed zamknięciem biura parków narodowych (w niedzielę czynne jest tylko do południa). Zatrzymaliśmy się więc na jednym z kempingów, a popołudnie spędziliśmy w malutkim parku edukacyjnym. Wybraliśmy się tam w sandałach, z odkrytymi nogami, to też wróciliśmy kompletnie podrapani przez kolczaste zarośla. Zwierząt nie zobaczyliśmy zbyt wiele, ale przynajmniej rosprostowaliśmy kości spacerując przez busz w palącym afrykańskim, słońcu.
W poniedziałek zaraz z rana pojechaliśmy załatwiać wejściówki i noclegi w parkach. Pani w biurze była bardzo pomocna i szybko udało się nam odnaleźć operatorów kempingów. Całość załatwiliśmy w półtorej godziny, chociaż musieliśmy niestety nieco zmienić plany dotyczące pobytu w Chobe - jeden nocleg oznaczał, że będziemy mieli czas jedynie na przejecanie parku, bez dłuższego polowania na zwierzaki.
Z Maun do Moremi Game Reserve jest około 180 km, ale szutrowa droga nie pozwala na rozwiniecie zbytniej prędkości. W dodatku ciekawsza trasa wiodąca do Trzeciego Mostu została kompletnie zalana i musieliśmy jechać główną, okrężną drogą. W wielu miejscach utworzyły się głębokie rozlewiska i pokonanie pięćdziesięciu kilometrów zajęło nam 2,5 godziny. Tuż za kempingiem Xakanaxa udało się nam pierwszy raz utknąć w jednej z błotnych kałuż. Dynamiczna próba wyciągnięcia nas przez południowoafrykańskiego kowboja skończyła się efektownie urwanym hakiem i rozwaloną klapą jego auta. Oczywiście całkowicie wystarczyło spokojne wyholowanie, ale widać w książkach o tym nie piszą... Dalsza droga, chociaż malownicza była wyjątkowo stresująca - coraz więcej błota, wody i połamanych konarów. Nawet nie było jak skupić się na robieniu zdjęć. Słyszeliśmy jakieś pogłoski, że Czwarty Most jest zerwany, ale kiedy do niego dotarliśmy zobaczyliśmy ze 200 metrowej długości bajoro. Most to w rzeczywistości tylko drewniane bale poukładane w piaszczystym korycie rzeki. Zakasałam nogawki i poszłam na zwiad. Na szczęście w trakcie sprawdzania drogi minęła nas wycieczka z lokalnym przewodnikiem - wprawnie pokonał koryto rzeki znacząc bezpieczniejszą trasę.
Podążanie za nimi opłaciło się też kiedy spotkali ekipę filmową i zjechali z głównej trasy. Przejechanie przez głęboką wodę nie było łatwe, ale mieliśmy szczęście zobaczyć całą rodzinkę lwów - spały brzuchami do góry i tylko kilka młodzieńców łypało na nas znudzonym wzrokiem. Kociaki wyglądały na mocno obżarte i niechętne do jakiegokolwiek wysiłku.
Tuż po przejechaniu Trzeciego Mostu znaleźliśmy się w środku małego stadka słoni. Olbrzymy całkowicie ignorowały naszą obecność. Wyjątkiem była tylko nerwowa mamuśka, która ofuknęła nas, kiedy przypadkiem zatrzymaliśmy się między nią a malutkim słoniątkiem.
Nie tylko dla nas ta trasa okazała się ciężką próbą - właściwie każdy, kto dotarł na kemping przy Czwartym Moście zaliczył po drodze jakąś wtopę, a kompletnie ubłocona para Amerykanów oświadczyła nam, że Trzeci Most już jest nieprzejezdny... Była to jedyna droga powrotu do cywilizacji, ale w sumie utknięcie w malowniczym zakątku Okawango nikogo specjalnie nie zmartwiło. Zresztą skoro my nie możemy wyjechać, to też nikt nie dotrze i miejsce na nocleg się znajdzie.
Oczywiście rozstawienie namiotu nie było końcem prawdziwie afrykańskiego dnia - kemping opanowała bowiem spora rodzinka pawianów - samiec był dość agresywny, ale obsługa poinstruowała nas jak z nimi postępować. Moje idiotyczne miny i klapanie sandałami skutecznie ustaliły tymczasową hierarchię. Małpy generalnie trzymały się na dystans, ale i tak udało się im zwinąć jakiś sos do makaronu (oby chili wyżarło ich małpie gardła!!!). Kolejna noc znów była pełna odgłosów zwierząt - nic dziwnego, że wyjścia do toalety są mocno odradzane. Zresztą nawet rano holenderka myjąc naczynia spotkała hipopotama, a my "tylko" niewielkiego, rzadko spotykanego kotokształtnego zwierzaka genet. Na szczęście słonie wyprowadziły się już na dobre, bo lokalna obsługa była nimi wyraźnie zestresowana.
Rano dowiedzieliśmy się, że z Maun jedzie ekipa do naprawy mostu więc wybraliśmy się na safari w głąb Moremi. Koło południa dotarliśmy do stacji mokoro. Są to wąskie łódeczki, tradycyjnie wydrążone z pnia drzewa, ale obecnie używa się głównie bardziej "przyjaznych środowisku" plastikowych (zapobiega się wyrębowi starych drzew). Przez dwie godziny sennego rejsu po Delcie Okawango widzi się właściwie tylko wysokie trawy i kwitnące lilie wodne, ale atmosfera jest rzeczywiście sielska. Nasz przewodnik był dość nieśmiały, ale starał się opisywać poszczególne rośliny i wypatrzył nawet malutką, zieloną żabkę przyczajoną na sitowiu. Rzeka Okawango jest wyjatkowa, gryż nie uchodzi do żadnego z mórz, a jej kanały otoczone bujną roślinnością zanikają w piaskach Kalahari teorząc ogromną śródlądową deltę.
W drodze powrotnej udało się nam znowu utknąć w błocie, tym razem jednak daliśmy radę wykopać auto samodzielnie i zajęło nam to zaledwie kwadrans. Stopień ubłocenia też był akceptowalny.
Oswojeni już z ciężkimi warunkami postanowiliśmy sprawdzić jak wygląda ten zarwany most. Ekipa robotników ugrzęzła gdzieś po drodze, więc termin naprawy zaczął odsuwać sie w coraz bardziej odległą przyszłość. Rzeczywiście jego stan się pogorszył, ale też wody wyraźnie ubyło. Uzupełniliśmy dziury połamanymi fragmentami belek i szykowaliśmy się na kolejną akcję wyciągania auta... ukosem zerkając na poddenerwowaną grupę słoni... Na szczęście udało się uniknąć kolejnej babraniny, krokodyle nie odgryzły nam opon, słonie nie szarżowały i dalej bez większych sensacji dotarliśmy na kemping Xakanaxa. Po drodze trafiliśmy jedynie na żyrafy chwiejnie spacerujące środkiem drogi i na chwilę zostaliśmy otoczeni przez ciekawskie słonie. Najwyraźniej nie stanowiliśmy dla nich większego zagrożenia, bo niektóre nawet podeszły przyjrzeć się nam bliżej. Później zauważyliśmy, że to na auta z wyłączonym silnikiem reagują dużo przyjaźniej. Zaskakujące też, jak szybko te olbrzymy potrafią wtopić się w otoczenie i zwyczajnie, cichutko zniknąć...
Na zarezerwowanym przez nas miejscu kempingowym zastaliśmy rozstawione namioty i spore kuchnie polowe - to grupka z RPA, której odradzono jazdę do Trzeciego Mostu. Auta mieli jak najbardziej przygotowane do ciężkich warunków, ale wlekli ze sobą przyczepki z ogromną ilość gratów. Aż dziw, że w ogóle dotarli tak daleko! Nie było jednak większych problemów ze zmieszczeniem kolejnego auta, bo botswańskie miejsca kempingowe są ogromne. Popełniliśmy za to drobne faux pa pichcąc sobie samodzielnie kolację - mając za sąsiadów Południowo-Afrykańczyków jest bowiem niemal pewne, że zostaniemy zaproszeni do wspólnego braii'owania, więc warto mieć w zanadrzu coś na ruszt i jakąś butelczynę wina...
Wieczór spędziłam polując na ptaszki... i hieny buszujące w koszach na śmieci...
Wczesnym rankiem wyruszyliśmy w stronę Paku Narodowego Chobe. Czekała nas długa droga, bo najbliższy kemping w Savuti był całkowicie zarezerwowany, do tego powodzie, a musieliśmy dotrzeć do oddalonego o około 300 km Linyanti.
Większość trasy jest mało ciekawa. Zdecydowanie najczęściej spotykanymi zwierzętami były impale. Dopiero zbliżając się do Savuti krajobraz zmienił się w rozległe trawiaste równiny, pełne zebr, przedziwnych ptaków, no i słoni - oczywiście. Wspięliśmy się też na jedno ze skalistych wzgórz, gdzie można zobaczyć stare malunki Buszmenów. Zostaliśmy ostrzeżeni, że takie skały są ulubionym miejscem lampartów, ale w trójkę chyba dalibyśmy radę kociakowi? Malunki nie są imponujące, ale za to ze szczytu rozpościerał się piękny widok na równinę. Był on tym bardziej niezwykły, że środkiem meandrował kanał Savuti. Jest to okresowa odnoga rzeki Lynianti, płynąca przez Chobe i, podobnie jak Okawango, zanikająca w piaskach pustyni. Po kilkudziesięcioletniej przerwie w 2009 roku kanał ponownie wypełnił się wodą. Przechodząc go w bród zauważyłam nawet małe rybki!
Okolice Savuti przyciągają ogromne ilości zwierząt i z przyjemnością pokręcilibyśmy się dłużej w tym rejonie, ale mielimy jeszcze do przejechania 40 kilometrów wąską, piaszczystą drogą.
Kemping Linyanti jest pięknie położony, ale też bardzo podstawowy. Nie można nic zarzucić czystości, ale biorąc pod uwagę horrendalną cenę spodziewaliśmy się czegoś o wyższym standardzie. Z drugiej strony nie prędko zdąży się nam mieć ciepłą wodę z bojlera opalanego drewnem (... a przynajmniej tak wtedy myśleliśmy), a zachód słońca mogę zaliczyć do jednych z najpiękniejszych jakie kiedykolwiek widziałam. Do tego przez całą noc towarzyszył nam surrealistyczny, rubaszny śmiech hipopotamów...
Jako że nie udało się nam dostać żadnego innego noclegu w Chobe musieliśmy dojechać do samego Kasane, położonego tuż przy granicy z Zimbabwe. Droga wiodła początkowo przez gęsty busz, a później przez małe wioski. W Kasane uzupełniliśmy zapasy jedzenia i załatwiliśmy wycieczkę do wodospadów Victorii ("Victoria False" według lokalnej pisowni). Jest to dobra alternatywa do brania auta do Zimbabwe, co wiąże się z niemałym kosztem i dodatkowym zamieszaniem na granicy. Trochę mieliśmy obawy, czy wyjazd dojdzie do skutku, bo chłopak w recepcji był wyjątkowo nierozgarnięty. O ile oswoiliśmy się z ospałością Afrykańczyków, tak poważne kłopoty z dodawaniem, czy odejmowaniem mogą załamać. Nawet z kalkulatorem średnio sobie radzą. Na szczęście nad ranem pojawił się nowiutki busik i wybraliśmy się obejrzeć cud natury, który niegdyś tak zachwycil Livinstone'a.
Nie tylko w Botswanie deszcze były obfite, toteż ilość wody w rzece Zambezi była ogromna. Przez gęstą mżawkę nie sposób ogarnąć wzrokiem cały uskok wodospadu. Mżawka to zresztą niezbyt właściwe określenie - w wielu miejscach był to po prostu ulewny deszcz! Moją kurtkę oddałam aparatowi, wystawiając obiektyw przez rękaw. Zmoknięcie w tak gorącym klimacie było prawdziwą przyjemnością, a na słońcu wyschliśmy błyskawicznie - ja i mój aparat...
Weszliśmy też na most graniczny między Zambią i Zimbabwe. Rzeka Zambezi jest tam wciśnięta w serię wąskich, wysokich uskoków, pełnych wirów zdradliwych niczym zimbabweńskie terminale kart kredytowych.... Most ma grubo powyżej stu metrów wysokości, to też organizowane są na nim skoki na bungee i inne podobne rozrywki "ekstremalne". Tradycyjnie przed odjazdem musieliśmy odwiedzić lokalny targ z pamiątkami, gdzie każdy oczywiście miał najniższe ceny. Były też sugestie wymiany rzeźb za buty, koszulki, a nawet skarpetki! Próbowano też wciskać banknoty o milionowych nominałach, tak jakby miało to na nas, Polakach zrobić wrażenie... Ale byli też ludzie którzy chcieli po prostu porozmawiać, dowiedzieć czegoś o naszym kraju - już zresztą nauczyliśmy się, że luźne pogadanki z obcymi nie są tu czymś niezwykłym.
Po powrocie do Kasane spotkaliśmy na kempie Holendra i Brytyjczyka. Obaj mieszkają w Afryce od dłuższego czasu i nie wyobrażają sobie powrotu do Europy. Spędziliśmy wieczór przy wspólnym grillowaniu, zwanym z południowoafrykańska braai, tradycyjnie opowiadając różne historie i popijając wyśmienitym, namibijskim piwem Windhoek. Tak upłynęła nam ostania noc z krótkiego pobytu w Botswanie... zdecydowanie zbyt krótkiego... No i znowu kraj do którego trzeba będzie wrócić, a to dopiero początek wakacji!
Botswana jest wspaniała i aż wstyd się przyznać, że spędziliśmy tam zaledwie tydzień. Z drugiej strony kraj chce uniknąć stania się drugą Kenią i stawia na ograniczoną, luksusową turystykę. Wiążą się z tym nie tylko wysokie koszty, ale dodatkowo planując wyjazd w sezonie trzeba się za to zabrać już nawet rok wcześniej! Sytuacji nie ułatwia prywatyzacja kempingów w parkach i "przebudowa" sytemu rezerwacji... delikatnie rzecz ujmując - jest wzorcowy, afrykański burdel!
Bez wątpienia wykup zorganizowanej wycieczki jest najprostszą opcją. Najdroższe "fly-in safari" dają dostęp do unikalnych zakątków kraju, ale na drugim biegunie są objazdówki dla backpackersów.
Wynajęte auto jest niezłą alternatywą, zwłaszcza ze względu na możliwość wjazdów do parków narodowych. Umiejętność jazdy w terenie jest baaardzo wskazana... Trzeba też pamiętać, że parkach zwykle się jest poza zasięgiem telefonów komórkowych (można wynająć telefon satelitarny).
Językiem oficjalnym jest angielski i rzeczywiście wszędzie sobie z nim radzą ... o podstawach algebry już tego nie można powiedzieć.Walutą botswańską jest pula (1 USD = 7 pula)
Przykładowe ceny:
woda 1,5 litra - 7,30p
6 bananów - 7,70p
musztarda - 26,55
kemping poza parkami - 30 - 60 p / osobę
Ceny wejściówek do parków i kempingów są na etapie drasycznych zwyżek i bez wątpienia ulegną zmianie:
kemping w Moremi Game Reserve (Trzeci Most) - 150p /osobę
kemping w Chobe - 50 USD!!! / osob
Ludzie są bardzo mili - wystarczy tylko zacząć rozmowę od uśmiechu i zapytania jak się mają. Na europejskie poganianie reagują raczej oporem i trudniej cokolwiek załatwić. Warto jednak zwolnić do opieszałego, afrykańskiego tempa życia i po prostu odpocząć...
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Robi wrażenie ;)
-
Świetna podróż pod każdym względem. I nie mam na myśli tylko tego co pokazałaś. Bardzo zazdroszczę.
A do tego świetnie zdjęcia.
WOW!
Pzdr/bARtek -
Fantastyczna przygoda. Ujęcia zwierzaków - po prostu miodzio :)
-
Póki co w Botswanie jest alternatywa dla lodge'ów za 500 - 2000 USD, a możliwość objechania parku samemu jest rzeczywiście wspaniała. Co do bezpieczeństwa trochę baliśmy się Afryki, więc wybraliśmy spokojny rejon gdzie zagrożeniem jest raczej przyroda niż ludzie. Plaży z turkusowym morzem rzeczywiście brakuje ;-)
-
Myśmy z luksusów nie korzystali nic a nic! Problem w tym, że Botswana coraz bardziej ogranicza niskobudżetową turystykę indywidualną. Większość delty Okawango można zwiedzać wyłącznie przez agencje, nocując w lodgach za kilkaset dolarów, do tego transport awionetką...
-
miałam wrażenie, że Botswana może i będzie robiła się coraz droższa, ale chyba pozostanie piękna - jak się diamenty skończą, to chcą mieć czym przyciągać turystów
-
Smoku, no to moze uda Ci sie w przyszlym roku?
Teraz mozesz juz wykorzystac doswiadczenia Ewy. -
Mnie polecac nie musisz, ja sie tam szykuje co rok od wielu lat :-))
-
Bardzo polecam Botswanę - ciągle czeka na porządną eksplorację przez któregoś z Kolumberowiczów!
-
Twoja podroz wlasnie zauwazylem i tylko ten fakt chcialem poki co zglosic :-) Wroce tu jak tylko sie uporam z nawalem roznych biezacych spraw poprzyjazdowych. Dodam, ze ten rejon Afryki to wciaz moje marzenie, ktore czeka swego zrealizowania... :-))
-
Przez Ciebie dostałam poplusowego zapalenia palca wskazującego! :)
-
Ach!!!
-
Byliśmy tam przejazdem i zobaczyliśmy tylko niewielki fragment kraju - przyznam, że bardzo zachęcający do kolejnych odwiedzin.
-
krótko, zadroszczę wam :)
-
no Ewo, nareszcie doczekalem sie. Swietne. Czekam juz na druga czesc. A przy okazji bedziesz mi musiala wiecej opowiedziec... :)
-
"Kolację postanowiliśmy zjeść w lokalnej restauracji - ja wzięłam burgera ze strusia, a faceci dania z kudu"
Jak To trzeba doczytac do końca...juz myślałem że faceci zjedli naszego, kolumberowego, Kubdu !!!!!!